BRUKSELA BEZ KLAPEK?

Zacznę od tego, że lubię… klapki. Może nie wszystkie, bo tzw. „japonki” ocierają mi stopy między palcami, ale normalne, męskie jak najbardziej. W podróż do Brukseli klapek jednak nie wziąłem. Powód? Po pierwsze do stolicy Belgii udałem się na początku lutego, przez co w mojej niewielkiej walizce, zamiast na klapki musiałem wygospodarować miejsce na dodatkowy gruby sweter, a po drugie, że do spacerów po Brukseli dużo bardziej przydają się… kalosze.

WSZYSTKO JAKIEŚ INNE

Pamiętacie „Pulp Fiction” (taki słynny film gangsterski z 1994 roku)? Jest w nim taka scena, w której – podczas podróży autem – amerykański bandzior Vincent Vega (John Travolta) opowiadając swojemu kumplowi Julesowi Winnfieldowi (Samuel L. Jackson) o podróży po Europie, dziwi się, że w krajach Beneluksu serwuje się w restauracjach frytki z… majonezem. Scena ta przypomniała mi się, gdy po przylocie z Polski i męczącej podróży ze znajdującego się blisko 50 km od Brukseli lotniska Charleroi, wylądowaliśmy wreszcie z bratem — głodni i zmęczeni — w jakiejś miłej knajpce w okolicach dworca kolejowego. Prócz pysznego piwa serwowano tam – a jakże – frytki z dużą porcją belgijskiego majonezu. Serwowano i inne przysmaki. Pyszną pizzę do której, zamiast sosu, podawano małe piekielnie ostry olej z dodatkiem papryczek chili.

Zaspokoiwszy pierwszy głód, siedziałem w tej knajpce i patrząc przez okno na nowoczesne budynki, próbowałem wyobrazić sobie jakim krajem jest Belgia. Byłem już w wielu miejscach, ale Brukselę odwiedziłem po raz pierwszy. Starałem się przywoływać w pamięci różne miasta, aby znaleźć porównanie, ale tutaj, w Brukseli, wszystko choć podobne, było… jakieś inne.

BOULEVARD DE WATERLOO

Po zakwaterowaniu w hotelu Aqua przy Rue de Stassart udaliśmy się na spacer po okolicy. Było późne popołudnie, ale zza chmur wyszło słońce. Pomyślałem, że Bruksela to jednak malownicze miejsce. Rozmarzyłem się, że w ciągu trzech dni, które tutaj spędzę, zdołam pewnie odkryć niejedno urocze miejsce i poczuć klimat tego słynnego i wyjątkowego miasta. Jedno przeczucie nie dawało mi jednak spokoju. Coś tutaj jest nie tak. Co? To odkryłem, gdy weszliśmy Boulevard de Waterloo. To tutaj zrozumiałem, że Bruksela to miasto gigantycznych kontrastów.

Boulevard de Waterloo to szeroka aleja, przy której mieszczą się sklepy wielu najsłynniejszych globalnych marek. Ruszamy. Szkoda, że to już wieczór, bo chętnie wpadłbym na śniadanie do Tiffany&Co. Idziemy dalej a z wystaw kolejnych sklepów wylewa się prawdziwy luksus. Chopard, Prada, Bvlgari, Rolex. Co niezwykłe wszędzie są ludzie. Są i nie tak jak my patrzą i obserwują, ale wybierają i kupują. Idziemy dalej. Ralph Lauren, Hermes, Armani, dom aukcyjny Christie’s, ulica się nie kończy, a pawilonów globalnych marek przybywa. Wchodzimy z bratem do salonu BMW. Mniej zastanawiam się nad tym, jakie samochody oferuję się tutaj klientom, a bardziej w jaki sposób w zabytkowych kamienicach urządza się dwupiętrową, rozległą luksusową auto-galerię. Tak. W Brukseli handel aspiruje do bycia w sferze sztuki. Moją uwagę zwracają pięknie odrestaurowane modele BMW.

Ceny aut zawrotne. Przeliczam je na złotówki i zastanawiam się jak wielu bogatych klientów musi tu decydować się na zakup auta, skoro firmie opłaca się utrzymywać tak wielki salon z tak dużym zespołem obsługi. Tak, w takim mieście, jak Bruksela zamożnych klientów jest naprawdę wielu i można im sprzedać wszystko. Pod jednym wszakże warunkiem: handlowcy muszą być mistrzami. I są.

Wychodzimy na ulicę. Jest już ciemno. I wtedy dostrzegam drugie oblicze Boulevard de Waterloo i Brukseli. To oblicze tutejszej biedoty i żebraków. Jest ich tu tyle samo, co tych najbardziej zamożnych. Co prawda nie mogą siedzieć przed wystawami sklepów, ale przemykają się chodnikiem, spiesząc do miejsc, w których będą mogli coś zjeść, dalej żebrać, albo po prostu, w towarzystwie innych spędzić noc. Patrzę na wystawę i przechodzącego obok żebraka. Za jeden pierścionek błyszczący w świetle lamp, ten człowiek mógłby przeżyć rok. Ogromne bogactwo i bieda. Ten kontrast wydaje się przerażający.

EKOLOGIA? TAK, ALE INACZEJ.

Bruksela to – chciałoby się powiedzieć – jedna ze stolic Unii Europejskiej (niestety nie można, bo Unia Europejska nie ma stolicy). Powiedzmy zatem, że Bruksela to miasto – symbol. To stąd rozchodzi się głos części europarlamentarzystów, którzy zatroskani losem klimatu i globalnym ociepleniem, nawołują do zaostrzania norm spalin, ograniczania ruchu pojazdów i w ogóle do bardziej „ekologicznego” stylu życia. Mieszkając w Warszawie, czy teraz we Wrocławiu nie raz słyszałem o tym, jak to – zasłuchani w głos euro-ekologów — odpowiedzialni mieszkańcy Holandii, Belgii, czy Luksemburga świadomie przesiadają się na rowery, czy do komunikacji miejskiej. A jak jest naprawdę? Jedziemy taksówką na wieczorne spotkanie. Młody kierowca narzeka na korki. Mówi, że mieszkańcy Brukselii stali się tak wygodni, że nawet podróżując o dwie ulice dalej korzystają z samochodu. Do tego kupują coraz większe auta z coraz większymi silnikami i wyższą mocą. Paradoksalnie jednak powietrze tu jest czystsze niż we Wrocławiu, czy Warszawie. Dlaczego? Ano dlatego, że zdecydowana większość aut poruszających się po tutejszych drogach to samochody hybrydowe, elektryczne, a w ostateczności na tyle nowe, że wyposażono je w skuteczne katalizatory spalin. Cóż, w Belgii kierowców stać na nowe auta i nikt nie eksperymentuje z wycinaniem filtrów DPF. Widać to zresztą wyraźnie w ciągu dnia. Samochody są czyste, tak jakby właśnie wyjechały z myjni (u nas po wyjechaniu z myjni już widać pierwsze oznaki kurzu). I nie jest to tylko zasługa wciąż padającego brukselskiego deszczu. À propos deszczu. Jeden ze znajomych opowiadał mi, że w Brukseli pada niemal codziennie, dlatego też rowery, czy coraz liczniejsze hulajnogi elektryczne są raczej ciekawym dodatkiem, a nie głównym środkiem transportu. Zresztą patrząc na ulice widać, że w przeciwieństwie do np. Wrocławia, w Brukseli oferuje się kierowcom szerokie arterie. We Wrocławiu zaś stawia się ostatnio na BUS-pasy (niestety)

EURO-BIUROKACJA

Krótkie wyjazdy konferencyjno-wakacyjne mają to do siebie, że człowiek próbuje złapać każdą z chwil i wycisnąć jak cytrynę. Podczas naszego wyjazdu odwiedzamy siedzibę Parlamentu Europejskiego. Naszym przewodnikiem jest były dziennikarz, a dzisiaj urzędnik. Podczas swojego wykładu przybliża nam mechanizm funkcjonowania Unii Europejskiej. Mnie zastanawia to, że skupia się nie na tym, co wspólne, a więc na wartościach, ale na detalach technicznych i problemach, które i my doskonale widzimy z perspektywy Polski. Próbuję zrozumieć jego filozofię i dochodzę do wniosku, że stał się jednym z euro-biurokratów, który jest przekonany, iż stał się już tak wielkim fachowcem, że, nawet gdyby kiedyś instytucja, w której pracuje miała runąć, to on i tak znajdzie jakieś inne, europejskie, biurokratyczne zajęcie. Na balkonie Parlamentu Europejskiego dowiadujemy się jeszcze jednej ciekawej wiadomości. Otóż obrady prowadzone są zasadniczo w językach narodowych. Problem w tym, że – tak przynajmniej twierdzi nasz rozmówca – nie ma wystarczającej liczby wyspecjalizowanych tłumaczy, którzy mogliby na bieżąco przekładać wypowiedzi polityków. Stąd przyjęto następującą metodę pracy. Obrady prowadzone są w czterech językach: francuskim, angielskim, niemieckim i hiszpańskim, a następnie – dopiero z tych języków – tłumaczone na kolejne języki, a więc np. na polski, bułgarski, czy czeski. Niezrozumiałe? Nie tylko to. Oto, po pracowitym poranku, a przed obiadem próbujemy znaleźć miejsce, w którym można napić się kawy. W dzielnicy „europejskiej” sporo jest takich miejsc, ale większość jeszcze nieczynna. Wreszcie trafiamy na lokal. Teoretycznie otwarty. Wchodzimy większą grupą, ale w tym momencie, właściciel – posługując się mieszkanką francuskiego i angielskiego informuje, że kawiarnia nie przyjmuje gości. Nie potrafi jednak wytłumaczyć dlaczego. Zastanawiamy się, jak to możliwe, że właściciel lokalu nie jest zainteresowany grupą wygłodniałych i spragnionych kawy turystów.

WARTO PRZYJECHAĆ.

Wreszcie udało się. Siedzimy w kawiarni i pijemy wymarzoną kawę. Zastanawiam się nad tym, co widziałem do tej pory. Zastanawiam się nad miastem i jego mieszkańcami. Zastanawiam się nad tym, jak ktoś wpadł na pomysł, by budując „dzielnicę europejską” wyburzyć część pięknych kamienic w zabytkowej dzielnicy miasta. Z drugiej strony jestem pod ogromnym wrażeniem historycznego centrum.

Ogromne tryskające bogactwem form i zdobień budynki są dowodem dawnej i obecnej potęgi Belgów i Niderlandów. Próbuje zrozumieć skomplikowaną historię kraju, w którym mówi się w 3 językach: francuskim, flamandzkim i niemieckim. Próbuję zrozumieć filozofię i styl życia mieszkających tu ludzi. Już wiem, że nie chciałbym tu osiąść na stałe. Przeszkadza mi wszechobecny bałagan i stosy śmieci na ulicach. Z drugiej strony fascynuje historia i teraźniejszość. Mieszkać tu? Nie ! Co innego przyjechać. Przyjechać ponownie, tym razem jednak na nieco dłużej. Najlepiej wiosną, oczywiście… w klapkach J

 

Piotr PiCK

Z wykształcenia specjalista z zakresu mediów masowych i komunikacji. Z zawodu i pasji dziennikarz. Dla niego każda podróż to wspaniała przygoda, którą chce się podzielić.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *